środa, 20 czerwca 2012

Matowe pazurki

Miałam ogromny problem, aby samej zrobić sobie przyzwoite zdjęcie, ale musiałam się pochwalić swoim najnowszym, upragnionym nabytkiem: matujący top coat z elf - efekt możecie zobaczyć poniżej :-)


Efekt matowych paznokci spodobał mi się od razu, kiedy tylko takowe zobaczyłam w Internecie (nie spotkałam nikogo na żywo z takimi paznokciami). Najbardziej podobają mi się matowe paznokcie w kolorze czarnym, ale będę eksperymentować też z innymi kolorkami.
To co mogę powiedzieć po jednym dniu używania - strasznie widać smugi pozostawiane przez pędzelek, ale pewnie jest to kwestia techniki. Ja bardzo rzadko maluję paznokcie - od stycznia robię manicure i pedicure hybrydowy, paznokcie maluję wtedy, kiedy odrosty już są okropne, a ja nie mam czasu pójść do kosmetyczki :-) Właśnie jestem na takim etapie, ale teraz, przez te kilka dni przed robieniem pazurków będę się cieszyć matowym efektem.
To, co już zdążyłam zauważyć - taki super efekt mamy przez ok pól dnia po użyciu top coatu, potem mamy coś pomiędzy matem a półmatem. Na szczęście top coat wysycha w mgnieniu oka, więc spokojnie można pazurki zmatowić rano przed wyjściem z domu.

Ciekawa jestem, czy wszystkie lakiery matujące mają to do siebie, że najfajniejszy efekt jest tylko przez jakiś czas po użyciu?
Podobają Wam się takie paznokcie? Ja ciągle nie mogę wyjść z zachwytu :-)

piątek, 15 czerwca 2012

Mały dodatek

Pokażę Wam mój wczorajszy zakup. Nie jest to nic specjalnego, natomiast jest to pierwszy tego typu dodatek w mojej szafie, ciekawe jak będę się z nim czuła. Na co dzień stawiam na minimalizm, wręcz przesadnie, mam na sobie z reguły 2-3 kolory (dominuje oczywiście czarny), więcej uważam za zbrodnię :-) Zatem możecie się domyślić, że i z dodatkami u mnie nie jest najlepiej.

Ale czas na zmiany! Zakupiłam taki oto beżowy, pudrowo-różowy  kwiatek. Przez przypadek, musiałam po prostu zagospodarować jakoś pół godziny w galerii handlowej, weszłam do sklepu o niewiele mi mówiącej nazwie Glitter i oto jest, z 50% zniżka, czyli za 12,45zł.



Pomyślałam, że ciekawie ożywi moje ciemne, jednokolorowe sukienki, kupiłam go z myślą o granatowej, podoba mi się to, jak się razem komponują.

Już czuję, że moja kolekcja tego typu dodatków (nie wiem, czy mogę to też nazywać broszkami?) szybko się powiększy :-)

poniedziałek, 11 czerwca 2012

Recenzja: Carmex Moisture Plus (peach)

Czas na powrót do tematu kosmetyków :-) Dziś moja opinia o "luksusowym" Carmexie Moisture Plus w odcieniu brzoskwiniowym - peach.
Kupiłam go na allegro za 14,50zł, razem ze zwykłym Carmexem w sztyfcie. Ostatnio będąc w rossmannie zauważyłam, całkiem szeroki wybór Carmexów. Dla mnie to bylo wielkie zaskoczenie, oczywiście pozytywne, dzięki temu na pewno na jakiś jeszcze się skuszę.
Dlaczego w ogóle postanowiłam wypróbować produkty tej firmy? Główną przesłanką był fakt, że podobno pomaga zapobiegać opryszczce. Nie liczyłam na cuda, ale dziewczyny, których też dotyczy ten problem pewnie wiedzą, że w walce z tym paskudztwem robi się wszystko, co mogłoby pomóc :-) Póki co nie chcę oceniać produktów Carmexu pod tym względem, ponieważ maj nie był zbyt łaskawym miesiącem dla moich ust. Carmex na pewno nie pomógł mi w zapobieganiu opryszczce, mam nadzieję, że nie działał w drugą stronę, ponieważ w maju opryszczka atakowała mnie aż trzykrotnie. Niemniej testuję dalej, może to był tylko taki zły miesiąc i okaże się, że systematyczne stosowanie - głównie tego zwykłego Carmexu - działa pozytywnie na ten problem.

Wracając do produktu - na zdjęciu poniżej ciekawe porównanie koloru na opakowaniu oraz koloru sztyftu, niesamowita różnica. Poza tym, nie wiem jak Wy, ale ja tego koloru na pewno nie określiłabym, jako peach :-)


PLUSY:
+ kolor - mimo tego, że odcień na początku bardzo mnie zdziwił, kolor jest bardzo fajny (choć nadal twierdzę, że nie jest to odcień brzoskwiniowy), kolor półtransparentny, lekko różowy zarówno na moich, dość ciemnoczerwonych ustach, jak i na jasnych ustach mojej mamy - moje rozjaśnia, jej lekko przyciemnia :-) dodatkowo kolor możemy stopniować, o ile pryz jednym pociągnięciu usta są lekko podkreślone i błyszczące, o tyle przy 2-3 uzyskujemy już bardziej intensywny odcień złamanego, ciemnego różu
+ połysk - to jest raczej błyszczyk, niż szminka, który oprócz delikatnego koloru nadaje ustom przyjemny połysk. Usta nie są sztuczne, błyszczące lecz delikatnie rozświetlone, idealny naturalny efekt na co dzień.
+ nawilżenie - tu nie ma co się rozpisywać, naprawdę przyjemnie nawilża usta
+ usta są niesamowicie miękkie, delikatne, kiedy mamy go na ustach. Nie jest to taki efekt, jaki mamy po pomadce, ani taki, jak po użyciu błyszczyka, naprawdę przyjemnie się go odczuwa na ustach
+ jest to kosmetyk, który możemy nakładać bez użycia lusterka, co dla mnie jest bardzo ważne, nie wyobrażam sobie poprawiania makijażu ust gdzieś "na szybko" w biegu pomadką, obawiałabym się o efekt :-) tutaj Carmex jako taki codzienny błyszczyk super się sprawdza.
+ opakowanie - ładne, nieiwelkie, delikatne, praktyczne - czego chcieć więcej :-)
+ i na koniec ogromny plus za filtr SPF 15, może 15 nie jest rewelacyjnym filtrem, ale dla mnie ważny jets sam fakt posiada filtru przez pomadkę/błyszczyk

MINUSY:
- trwałość - dość szybko znika z ust. To nie jest kosmetyk, który reklamuje się jako trwały, więc nie jest to zarzut, po prostu stwierdzenie faktu. Aplikacje trzeba powtarzać kilka razy w ciągu dnia - mi nigdy nie udaje się do tego zmusić :-)

Cenę ciężko mi zakwalifikować do plusów lub minusów - jest do przyjęcia, ale nie jest to jakaś rewelacja. Nie zwróciłam uwagi na to, ile taki Carmex kosztuje w Rossmannie.

A tak wyglądają moje usta z jedną delikatną warstwą, właśnie taką różową poświatę daje nam Carmex Moisture Plus Peach :-)


Wybaczcie ewentualne niedoskonałości, zdjęcie robione już po wieczornym demakijażu :-)


PODSUMOWANIE:
W moim odczuciu świetny produkt do codziennego stosowania, do makijażu, w którym usta nie grają głównej roli. Z czystym sumieniem polecam! Ja zapewne kiedyś skuszę się na drugi dostępny odcień - Pink, ciekawa jestem, czy w tym przypadku kolor też jest zaskoczeniem :-)

niedziela, 10 czerwca 2012

Zrobić coś EKO

Dziś będzie krótki post o sadzeniu sosny :-)

Tak, tak, o sadzeniu sosny. Ale nie mam tu na myśli sadzeniu gotowej sadzonki, o nie, to byłoby za proste ;-)
Skorzystałam ze specjalnego zestawu, dzięki któremu bierzemy udział w sadzeniu sosny od samego początku. Zestaw składa się z trzech ziarenek sosny, doniczki, podłoża kokosowego oraz oczywiście instrukcji.


Jak widzicie nie jest to takie proste, najpierw trzeba trochę zadbać o te ziarenka, ale jeśli w rezultacie ma wyrosnąć z tego potężne drzewo, to warto :-) Jeśli coś mi z tego wyrośnie (bo niestety nie mam dobrej ręki do roślin), to oczywiście zasadzę moje sosenki w lesie, ale przez pewien czas będę mieć w domu nietypowego "kwiatka".
Wiem, że zasadzenie drzewa, to jedno z typowo męskich zadań, ale postanowiłam, że to będzie też taki mój mały dobry uczynek dla środowiska :-)

I na koniec namoczone ziarenka, nie wiem jak wy, ja zdziwiłam się, że są one aż tak małe.



piątek, 8 czerwca 2012

Orzechy z nutą słodyczy

Oglądałyście mecz? Ja tak! I aż sama się sobie dziwie, jakie emocje we mnie wzbudził i jak mnie poruszył :-)

Mecz oglądałam w domowym zaciszu, więc potrzebne było małe co nieco do chrupania. Już miałam ochotę po prostu uprażyć pestki słonecznika (pycha!), kiedy coś mnie tknęło, trochę pokombinowałam i tak powstały orzeszki z miodem :-) Nigdy nie jadłam takich kupnych, więc ciężko mi porównać z moimi. Te domowej roboty wyszły super - posmak miodu jest bardzo delikatny, są fajną odmianą dla słodkich przekąsek.

Na patelnię wsypałam półtorej garści orzechów arachidowych niesolonych, dodałam dwie łyżeczki miodu oraz ok. jednej łyżeczki masła. Kiedy miód i masło się rozpuściły, chwile pomieszałam i podprażyłam i już, odstawiłam aby lekko ostygły. Takie letnie są super, odstawione na dłuższy czas mogłyby się posklejać.

Jeśli, tak jak ja, lubicie sobie czasami coś pochrupać to polecam taką odmianę, kiedy znudzą wam się słone, wytrawne orzeszki, migdały, pestki, czy co tam jeszcze lubicie chrupać :-)

poniedziałek, 4 czerwca 2012

Recenzja: oliwka w żelu Ziaja

Dziś krótka recenzja jednego z majowych zakupów: oliwka w żelu do masażu ujędrniająca firmy Ziaja.



PLUSY:
+ kolor - może nie jest to najważniejsza cecha kosmetyku do nawilżania, ale... kolor żelu jest dokładnie taki sam, jak kolor opakowania, w moim przypadku intensywnie niebieski. Po otwarciu pudełka od razu robi się przyjemniej :-)
+ rzeczywiście nadaje się do masaży, z żelowej konsystencji zmienia się w warstewkę oliwki, więc dłonie ciągle mają poślizg, a nie sprawia, że wszystko dookoła jest tłuste, jak to robią oliwki w płynie
+jeśli lubicie taką lekko tłustą skórę po oliwce, to tu można uzyskać taki efekt, bez rozchlapywania, rozlewania oliwki dookoła :-)

MINUSY:
-zapach - nie jest może strasznym minusem, bo jest dość przyjemny, ale jednak chemiczny, wolę przyjemniejsze, naturalne, apetycznie owocowe zapachy preparatów do ciała
-wydajność - nie wiem, czy to moja skóra tak wchłania kosmetyki, czy ten produkt jest tak bardzo niewydajny... używam od początku maja, co 3-4 dzień i już zostało mi go niewiele, na jedno lub dwa użycia
-konsystencja fajna do masażu, do stosowania na co dzień już nie tak bardzo - "działanie przez masowanie", coś w tym jest, bo trzeba się trochę namasować, a nie zawsze jest na to czas lub ochota po porannym prysznicu
-nawilżenie nie jest rewelacyjne, jeśli kosmetyk zmusza mnie do dłuższego wcierania, to chciałabym czuć, że moja skóra potem jest intensywnie nawilżona, odżywiona



PODSUMOWANIE:
Polecam, jeśli lubicie być masowane, świetnie się do tego nadaje a konsystencja zmusza do dłuższego masowania :-) Na co dzień, jako oliwka po kąpieli - odradzam, są lepsze kosmetyki. Kiedy chcę wetrzeć coś na szybko używam oliwek ( ta się tu nie sprawdza, teraz króluje u mnie porzeczkowy olejek Alverde), a kiedy mam ochotę coś dłużej powcierać to wolę użyć masła do ciała bądź gęstego balsamu, który da mi lepsze nawilżenie.
Ja osobiście w najbliższym czasie tej oliwki nie kupię. Może kiedyś, ale z przeznaczeniem wyłącznie do masażu.

EDIT:
Pierwszy raz spotkałam się z opakowaniem przystosowanym do nabierania kosmetyku rękoma z ostrymi brzegami (wypustkami, chyba tak to powinnam nazwać) w środku, na dnie. Nabieranie ostatniej porcji kosmetyku skończyło się brzydką raną na opuszku palca! To tak w ramach przestrogi :-)

piątek, 1 czerwca 2012

Peeling cukrowy

Dziś kolejny kosmetyk domowej roboty, tym razem peeling cukrowy.

Na początek ok 2 łyżeczek masła Shea przełożyłam do miseczki i odstawiłam na chwilę, aby zmiękło (trzymam je w lodówce). Dodałam ok 3 łyżek zwykłego cukru, kilka kropli olejku zapachowego ( u mnie cedrowy; zapach lasu nie jest moim ulubionym zapachem, użyłam go ze względu na jego właściwości) oraz oliwki do ciała - na oko, do uzyskania odpowiedniej konsystencji. I już :-)


W porównaniu z peelingiem kawowym, ten jest o wiele bardziej delikatny. Jest ciekawą odmianą, kiedy nie mam ochoty na mocne tarcie. A poza tym super nawilża! Surowe masło Shea ma taką konsystencję, która mi niesamowicie utrudnia wtarcie go w ciało - brak mi czasu i cierpliwości. Ale tutaj sprawdza się genialnie. Jest to dla mnie kosmetyk dwa w jednym - zabieg zarówno peelingujący i mocno nawilązający.

Polecam zabieganym leniuszkom, nie trzeba używać balsamu ;-)